Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 195.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pacholę słabe i wybawił je cudem, tak jak cudem runęło...
Naówczas rozjaśniały się powoli lica, i wracała otucha, mówiono sobie, nie może być, ażeby nas Bóg miał opuścić. Ukarze tych co wywrócili kościoły i obalili krzyże, — pocieszy niewinnych.
Z Ojcem Gedeonem zawsze wchodziła nadzieja, nawet gdy najsmutniejsze przeczucia, sny i wieści groziły. — Po odjeździe Wszebora — nie wiedziano na Horodyszczu nic co się na świecie działo. Głuche milczenie je otaczało. Tylko z pomostów patrząc coraz częściéj się trafiało widzieć ludzi jakichś wychodzących z lasu, którzy się gródkowi przypatrywali. Zjawiali się oni to z jednéj strony, to z drugiéj w różnych dnia porach, a raz na koniach kilku podjechało tak blizko, że z za ostrokołów do nich strzały pusczzono, a jedna w czapce utkwiła temu co najbliżéj stał. Ruszyli krzycząc i klnąc i znikli w lesie.
Byli to widocznie na zwiady wysyłani od czerni ludzie, aby się wywiedzieć, czy z gródka nie uszli zamknięci w nim. Pilnowano go więc pewnie do koła, czekano, aby osłabli z głodu, znużyli się siedzeniem, wyjedli zapasy, by ich potém łatwiéj zagarnąć było.
Chociaż czuli się tak otoczeni, młodzież wstrzymać było trudno od tego, aby się czasem nie wyrwała do lasu. Belina się zrazu temu przeciwił, potém, zważając, że mięsa dla przeżywienia