Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 197.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zwyczaj niemal codzień z kolei, kilku lub kilkunastu młodszych wypuszczać ze psy, aby szczęścia próbowali. Rzadko się trafiło, by wrócili z nie wielką zdobyczą. Lasy były zwierza pełne, a że w dalszych ostępach płoszyły je przechodzące zbrojne kupy, chroniło się to bliżéj Horodyszcza, gdzie ciszéj było i spokojniéj. Jednego dnia Mszczuj téż zmęczony próżnémi czaty na piękną Kasię, która się nie pokazywała, zapragnął pójść z innemi. Sprzykrzyło mu się czekać na brata, którego powrotu codzień się spodziewał, chcąc z nim razem spiknąć się na młodego Belinę, aby go od Spytkownéj odsadzić. Wszebor powinien był już przyjść nazad, jeżeli nie zginął. Mówiono o tém co dnia, a Spytkowa za jedno ręczyła tylko, że jéj wierny sługa Sobek nie zaginie i z największego potrafi się wyśliznąć niebezpieczeństwa.
Ranek tego dnia, gdy Mszczuj się wybierał, mglisty był i chłodny, dla psów co po wilgoci łatwiéj zwierza tropiły, dobry, dla myśliwych nie powabny. Wszelako, naparli się ruszyć, bo im miejscowi ludzie dobrą knieję ukazać obiecywali, i zawczasu dziesięciu młodzieży, dobrze zbrojnych, tak, aby się i z ludźmi zmierzyć nie lękali — za wrota się wydobyli. Mszczuj, który po raz pierwszy od zamknięcia na Horodyszczu, dostał się na swobodę, poweselał, gdy z téj ciasnoty dobywszy się, szerokie ujrzał pole i lasy... Dusza mu się