Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 198.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

rozradowała, a że i inni z tąż ochotą jechali, żwawo się w puszczę za przewodnikiem posunęli.
Kto nie siedział zamknięty, ten tylko nie wie, z jakiém uczuciem odzyskuje człowiek tę ruchu swobodę, która mu do życia jest potrzebną. W pierwszéj chwili wszelka pamięć się zaciera tego, co nastąpić może — choćby jutro wróciły zapory — ale dziś tchnąć jest czém i głową o ścianę człek się nie rozbija. Mszczuj zanucił piosnkę sam nie wiedząc jak, a gdy własny głos posłyszał, uląkł się go. Zamilkł.
Zaledwie wjechawszy w puszczę, szczęśliwie trafili na sarn stado, dwie padło, radość była wielka... Z tą lepszą otuchą szli daléj, gdzie im łosie przyobiecywano... W istocie udało się im je ostąpić na łące, lecz czujne stado ruszyło wnet, a drodze stojący Janek Kaniowa, który im zaprzeć chciał drogę, obalony z koniem został i stratowany. Mimo to dwa łosie były ranne, za niemi puścili się w pogoń myśliwi, bo zwalniały kroku i krwią broczyły. Ciskano i strzelano, usiłując je dostać. Zwierz silny mimo ran uchodził, zapędzili się za niemi głębiéj w puszczę, niż chcieli i było dobrze z południa, gdy jednego z łosiów dostawszy nareszcie, do powrotu się brać zaczęli. Nim za chrapy uwiązano do koni, co za sobą wlec miały, nim się obwołali wszyscy łowce, a Kaniowę zbitego na nosze między konie włożono, zmierz-