Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 201.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Mszczuj mu potakiwał, inni głowami potrząsali nie na sto, ale na kilka setek licząc gromadę. Pobity Kaniowa jęcząc z noszów głowę podnosił, aby dojrzeć, co się tam w dali ukazywało. Sobka długo z powrotem nie było. Przywlókł się w końcu zdyszany stary, zwiastując, że ludzi było kilkuset może, a między niemi niektórzy lepiéj uzbrojeni dowódzcy. Leżało to nad rzeczką tak, iż lasem okrążając dolinę dokoła, z przeciwnéj strony cichaczem do wrot się było można dostać, nie ocierając się o nich. Trzeba było tylko jechać w milczeniu, bodaj koniom obwiązawszy nogi, żeby tentent ich nie zdradził.
Za radą Sobka poszli wszyscy... Nie rychło wszakże tą drogą na Horodyszcze dostać się było można; i dwa razy przychodziło krętą Olszankę przebywać w bród, a grzęzkie trzęsawisko po kępinach. W milczeniu ruszył pochód ów, ciągle mając na oczach ogniska, którym z różnych stron się mogli przypatrzéć i siłę oblegających mniéj więcéj obliczyć...
Widać było od kraju lasu, jednych piekących nad ogniem mięso, drugich warzących strawę, dokładających ognia. Czuwali wszyscy obawiając się może, aby ich z gródka nocą wycieczka nie napadła. Na Horodyszczu trzecie już kury piejące słychać było, gdy mała gromadka stanęła w tém miejscu, z którego doliną już bez osłony ku Horodyszczu puścić się miała.