Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 202.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wzięto w pośrodek rannego Kaniowę, który opończą się osłoniwszy, na śmierć się w milczeniu gotował, ścisnęli się jeźdzcy, oszczepy i topory nagotowano i wystąpili z lasu.
Sobek i tu przodował pieszo, konia za uzdę wiodąc za sobą, gotów wrazie niebezpieczeństwa skoczyć na niego... Gromady stały dosyć daleko, nie zważając bardzo na to, co się w pustéj działo dolinie... Niebezpieczeństwo dopiero mogło przyjść, gdy się ku okopom zbliżą, na które ku wnijściu zamkowemu blask od ognisk padał. Wyszedłszy z cienia na oświecone pole, musieli się puścić szybko ku wrotom, tak, aby je miano czas im otworzyć, nimby owa gromada zerwała się i rzuciła za nimi. Wszystko to było umówioném i dotąd wiodło się szczęśliwie. Doliwom, co zdala na gromady patrzeli serce się ściskało, że dla rannego Kaniowy nie mogli wpaść na te kupy, bo się im zdało, iżby im łatwo na karki spadłszy, potłukli.
Sobek téż to odradzał.
Jechali w milczeniu ściśnięci, patrząc ku okopom, ażali ich tam zobaczą, aby wrota dla nich trzymali w gotowości do otwarcia. Gdy na światło wjechali, puścili konie kłusem ku górze... Sobek, który miał oko na wszystko ujrzał w téj chwili, jak około ognisk zaczęli powstawać ludzie, podnosić się i nagle gwar głuchy zmienił się w krzyk straszliwy. Poruszyło się co żyło. Zdą-