Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 203.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

żali tymczasem kupką ku wrotom, a Sobek chustą ku ostrokołom znaki dawał... Lecz tuż i gromady się sunęły za nimi, biegły tłumem w nieładzie z podniesionémi pałkami. Doganiały bliżéj coraz naciskając z wrzaskiem. Doliwowie jadący ostatni do toporów się wzięli, bo tuż, tuż czuć było następujących. Kilka strzał świsnęło w powietrzu; pierwsze konie dobiły się do wrót, ale ich nie otwierano jeszcze. Odwrócił się Mszczuj i Wszebor ku obronie, ale zaledwie czas mieli łbami się końskiemi zastawić, gdy już siec było potrzeba, bo ich ręce napastników ściągały z koni...
Chwila to była straszna, nim nareszcie opadły drągi i wrota się otwarły tak, aby pierwsi za nie skryć się mogli. Doliwowie toporami cięli bezprzytomni cofając się ku bramie. Mszczuj miał oszczepem rękę zranioną, Wszebor strzałę w twarzy, gdy z wrzawy i tłoku znaleźli się bezpieczni za wrotami, gdzie oba z koni spadli. Wnet zatrzaśnięto je znowu i na kupę napastników posypały się pociski z za ostrokołu, z pomostu puszczono kłodę, która stoczyła się na karki, obaliła najbliższych, zgniotła kilku, a resztę do ustąpienia zmusiła...
Gdy oba ranni podnieśli się z ziemi okrwawieni, ujrzeli nad sobą starego Belinę, który stał blady i milczący. Po za nim cisnęła się niemal cała ludność Horodyszcza, okrzykując cudownie ocalonych.