Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 209.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszedł na to ciągle się krzątający i obchodzący wszystkie kąty Belina, sprawa się wytoczyła do niego, wąsa pokręcił.
— Ani się ważcie! — rzekł. — Tu nikt bezemnie kroku nie stąpi, a ja mówię wam — nie pozwalam.
— Dla czego? — spytał Wszebor.
Belina głowę podniósł.
— Dlaczego? — powtórzył — a no się o to pytać mnie nikt tu prawa nie ma. Jam tu pan i wódz. Powiem wam jednak dla czego. Dla tego że ja w wybawienie wierzę i będę się trzymał do ostatka, a bezpotrzebnie kropli krwi wylać nie dam.
To rzekłszy, Belina się obejrzał tylko i poszedł wolnym krokiem nie czekając odpowiedzi.
Wszebor się namarszczył, a słuchać musiał. — I on i brat od dnia wczorajszego chodzili chmurni na Belinów wszystkich. — Przyczyną tego było, że im Tomko dziewczę bałamucił. Choć śmierć, głod, nędza była za pasem, na kochanie jeszcze czasu stało. Gorzéj, bo im ta miłość nie w porę, do tego co na tę porę czynić było trzeba, ochotę odbierała. — Dziewczę im więcéj było w sercu i głowie, niż przyszłe horodyszcza losy. Poswarzyli się byli o nie między sobą, a teraz oba jéj dostać nie mogąc, pojednali się, byle jéj trzeciemu nie dać.
Bałamuctwo to było młodzieńcze, a no w tym wieku dzieje się tak, że gdy się zawróci w głowie, na nic się nie pamięta.