Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 210.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Do Tomka Beliny żaden z nich gadać nie chciał, zobaczywszy go zdala, odwracali się, choćby do ściany, aby go nie widzieć i w oczy mu nie patrzeć.
Wszebor szczególniéj, którego i Spytkowa przyjęła nie po dawnemu, chodził zły, a wszystko mu się na horodyszczu wydawało nie do rzeczy, i złe a nieopatrzne. Miał on tego ducha w sobie, że i przeciwić się drugim lubił i samby był rad rej wodził. Z Beliną starym, ni jedno ni drugie nie szło. Krótkiém słowem odprawiał, nie dopuszczając sprzeczki, a nad sobą przewodzić nikomu nie dał. I Mszczuj, który podobną miał naturę do brata, już to był wypróbował.
Teraz oba pokwaszeni zbliżyli się ku sobie, aby razem narzekać. Po wyjściu starego z izby, został w niéj tylko u komina Lasota, w kącie Toporczyk, na ziemi potłuczony Kaniowa i kilku innych niedobitków... Czas jakiś panowało milczenie, Wszebor chodząc, mruczał tylko coś sam do siebie gadając. Drudzy go oczyma mierzyli.
Wreszcie tyle się w nim uzbierało przekory i niesmaku, że coraz głośniéj, wpół do siebie, wpół do drugich, u ogniska stanąwszy, mówić zaczął.
— To się wszystko na nic nie zdało! — mówił. — Na Masława tu czekać, jedno co na śmierć. — Przyjdzie on z taką gromadą, że nam wały jak mrowie okryje i bronić się nie starczy czém. Jeść