Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 213.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dajże Boże — zakończył Lasota — ja ich téż z dzicci znam, warchołowate plemie, choć serca poczciwe...
Doliwowie wyszedłszy we dwu, poczęli wnet narzekać, a jeden drugiemu oleju do ognia dolewać. Wszebor na Beliny starość i niedołęztwo walił wszystko, Mszczuj mu pomagał.
— Oni nas tu wszech zgubią! — wołał.
— Doczekawszy Masława na horodyszczu, tylko się spowiadać na śmierć, więcéj nic — mówił Wszebor. — Nie obroniemy się im. Zabraknie wszystkiego.
— Kiedy tak — dodał Mszczuj — zbierajmy tych co z nami równo myślą i, choćby bramę łamać przyszło, idźmy ztąd precz...
— Zbierzemyż my ich dużo? — spytał Wszebor.
Mszczuj o tém nie wątpił. — Naradzać się poczęli w cichości, pochyliwszy jeden drugiemu do uszu. — Wszebor tylko żałował, że się wygadał zawczasu a nieostrożnie, aby Lasota z drugiemi nie donieśli Belinom i nie miano ich na oku. Mszczuj, który gorętszy jeszcze był od brata, lekce to sobie ważył.
— Trzeba swoje robić po cichu — musi się udać. — Ale — dodał głos zniżając — cóż my Spytkową tu im z córką mamy zostawić? hę!
— Niedoczekanie — zawołał Wszebor.
— A jak z nami nie zechce?
Spojrzeli sobie w oczy i poszeptali po cichu.