Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 214.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czemu nie można? — głośnéj rzekł Mszczuj. — Usta choćby zawiązać przyszło i na ręku je wynosić, toć to dla ich ocalenia.
— Porwiemy! no dobrze, byleśmy moc mieli, odparł Wszebor — a potém co?
Z téj wielkiéj zgody przed chwilą, nagle w oczach ogień zapłonął. Wahał się jeden i drugi powiedzieć co myśli, ani ten ni ów ustąpić nie chciał. Zrozumiawszy to, bo się znali dobrze — umilkli...
Wszystko się o dziewczynę rozbiło, daléj nie szło. Jeden się za ostrokół zapatrzył, drugi w podwórze i stali tak, nie mówiąc już do siebie. Wszystkie ich gorące myśli ochłódły. — Nierychło dopiéro Wszebór rzekł.
— Swoje robić trzeba — a co potém — to nasza sprawa, rozsądzim się między sobą.
Mszczuj nic nie rzekł, ramieniem tylko ruszywszy.
— Każdy w swą stronę — zakończył Wszebor — trzeba z ludźmi gadać i do rozumu ich przyprowadzić.
Poszli tedy jeden w lewo, drugi w prawo poza ostrokołami, gdzie ziemian ciągle stało mnóstwo, gromadkami, przypatrując się obozowisku. Wszebor do jednych się przyłączył, Mszczuj do drugich.
Belinowie tymczasem we dwu, przybrawszy sobie do pomocy kilku zaufanych, nad ludem stali, co przy okopach od rzeczki pracował. Tu ziemię noszono, koły wbijano, a nieopodal szopę walono, aby z niéj drzewo obrobić na pale. Nie