Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 219.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

oczy... Nie słyszała pytań, nie widziała dawanych jéj znaków, poszła na swe miejsce i padła na nie, córki nawet, co przeciw niéj wybiegła, nie poznawszy. Nie rychło warczenie wrzecion, śmieszki i mruczenia, wywiodły ją z téj zadumy — Kasia jéj wody przyniosła, łzy otarła i nieco się uspokoiła. —
W niewieściéj izbie dnia tego także niepokój panował. Jedna to druga z kobiet wyrywała się na poddasze, chcąc coś zobaczyć i przynosiła po tém jakieś wieści. Straszyły się wzajem i pocieszały.
Stara Hanna chodziła powoli jak zwykle, na mnogie pytania odpowiadając tylko.
— Tyle już oni razy tu przychodzili, a z niczém odchodzić musieli. Będzie i tym razem toż samo...
Z drugiéj strony te co od mężów i braci zasłyszały, jak Wszebor opowiadał o Masławie, trwożyły się i popłakiwały: — inne o Kaźmirzu i prędkiém wybawieniu marzyły. Niepokój ani prząść dobrze, ani odpocząć nie dawał.
Ile razy Tomko wszedł, padały nań wszystkich wejrzenia, badając go, a na jego, jak na ojca twarzy, nic poznać nie było można, obie spokojne i poważne równie były, czy przychodziło niebezpieczeństwo, czy otucha. Tylko ilekroć się mógł Tomko ze Zdaną zbliżyć do Kasi, wyjaśniały mu się oczy, śmiały usta i zdawał mieć najlepszą nadzieję.