Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 221.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nie było, łuczywo drobne szczépał. A gdy ręce pracowały, okiem téż i uszami na wszystkie strony czuwał. Nie uszedł mu szmer żaden, nie prześlizgnęło się, czegoby nie zobaczył. — I nie darmo tak czuwał, bo zawsze i ze szmeru i z cienia coś umiał wyciągnąć — tego dnia téż powlókł się Sobek naprzód z drugiemi pod ostrokół na wały, a choć drudzy tu od rana do nocy przebyli, zapatrzywszy się na gromadę, on długo nie wytrwał. Obrócił się do robotników na drugą stronę i tu znowu: przystanąć dłużéj nie było wygodnie, bo się ludzie ruszali i mijali, a w ciasnocie potrącali i jeden drugiemu zawadzał.
Obszedłszy grodzisko, Sobek powrócił do szopy koni. — Ściana tylko z płotu przegradzała go od téj kleci, pod którą się tuliło zbiegowisko prostego ludu w pierwszém podwórcu. — Choć ztąd dużo wypędzono na robotę przy wałach, zostali starsi, żony i dzieci.
Szmer i płacz i stękania słychać było. Sobek sparłszy się o ścianę, pół drzemał, pół myślał, jakąby rękom dać robotę. Nie było się do czego wziąć... Gdy tak dumał, głosy z za chróścianéj ściany poczęły go dochodzić, których, choć słuchać by był nie chciał, to musiał. — Narzekania to były.
— Oni o sobie myślą — mówił głos stary — co im tam, gdy z nas który zdechnie, aby sami byli cali..