Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 018.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

niewiedzieć jak wtrąciła czasem słówko o Mszczuju. Czerwieniła się potém sama, oglądając trwożliwie czy ją kto nie podpatrzył i nie odgadł — i serce jéj biło.
Na starym Belinie nadzwyczajnéj radości z odniesionego zwycięztwa wcale widać nie było, troska jak zawsze orała mu czoło, chodził po kątach, pilność nakazywał i mruczał.
Może przeczuwał, że między pospólstwem, które na widok jego pokorną przybierało postawę, coś się knuło i gotowało. Sobek podsłuchawszy rozmowę, nie spieszył z doniesieniem o niéj gospodarzowi. Ucieczka jednego z tych ludzi, zaniepokoiła go, i wziął się do podsłuchów gorąco. — Widział już oddawna niedobre znaki, wejrzenia kose, narady pokątne, szemranie, opór bierny, nieposłuszeństwo czasem, niekiedy jakiś wybuch rozpaczliwy, zaraz strachem stłumiony.
Nikogo się tak nie lękano, jak starego Beliny, był nieubłaganym dla nieposłusznych, karał srogo, nie przebaczył nigdy. Serce miał miłosierne może, ale bez grozy się tu obejść nie umiał. Gdy nałajawszy starszyznie, odgrażając się zuchwale, zbiegł jeden, na wszystkich padło podejrzenie; ostrzéj się wzięto do pierwszego podwórca, to zwiększyło rozdrażnienie. Sobek nic nie mówiąc jeszcze, chodził a podglądał... Chciało mu się bardzo znaleść tych dwóch wodzów, których nazwiska zapamiętał. Próżne zrazu było staranie, imiona musiały