Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 019.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

być przezwiskami, dopytać się ich nie mógł nigdzie. — Stary barnik, choć sam wyszedł z tego ludu, dawno już życiem i sercem zupełnie do ziemian przystał, od dziecka im służąc i będąc z niemi. Sprawa ich była jego sprawą.
Niespokojnie wziął się do tropienia dowódzców.
Nie łatwa to rzecz była; dworskim nie dowierzało pospólstwo, unikało ich, a gdy się który pokazał, milkli wszyscy spoglądając po sobie, lub zaczynali gwarzyć o rzeczach obojętnych. Stary próżno się tu włóczył długo, udając pół głuchego, pół głuptaszka. — Gdzie się pokazał wierny służka, usta się zamykały, oczyma śledzono każdy krok jego.
Z twarzy posępnych, wejrzeń groźnych, domyślał się, że nic się tam dobrego nie gotowało. Belina téż przeczuwać coś musiał, bo tu zaglądał często i do najmniejszego dotarł kąta...
Gdy Wszebor z ochotnikami nocą wybierał się uczynić wycieczkę, choć to była godzina, gdy zwykle w podworcach wszystko usypiało, między ludem powstał ruch, zakipiało po cichu, wszyscy powstawali rzucając się ku wałom, i gorączkowo przyglądali się, jak się śmiałkom powiedzie.
Sobek skorzystał z tego i z za węgła ukryty, podsłuchał przekleństwa, groźby, narzekania, gdy na szubienicy trupy się pokazały. Lud ten w oblegających czuł braci, im życzył lepiéj, a na zamku oprócz jednego jawnego nieprzyjaciela, drugiego