Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 020.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zaczajonego pod bokiem trzeba było strzedz się i pilnować. — Czerń ta czekała tylko chwili dogodnéj, aby się rzucić na ziemian i wydać ich w ręce zgrai, a Sobek chwytał pewne znaki, iż między pospólstwem na horodyszczu a oblegającemi, było już porozumienie. Parę razy nocą spłoszył rozmawiających z za ostrokołów, do których podkradali się na wały jacyś ludzie. — Z każdym dniem rosło zuchwalstwo i jakby niecierpliwość.
Bartnik straszyć nie chciał, ale szukał zręczności, by się sam na sam rozmówić z Beliną. Trudno mu go było pochwycić na uboczu i wstrzymać nie zwracając podejrzenia.
Nazajutrz po wycieczce Wszebora, Belina był niespokojniejszy niż zwykle, wysunął się na wał od strony rzeczki i stanął tam zadumany, gdy Sobek zdala go najrzawszy, przybiegł do stóp mu kłaniając. — Belina skinął tylko głową, jakby na rozmowę czasu i woli brakło. — Już miał odchodzić, gdy Bartnik nieznacznie go za połę powstrzymał.
— Miłościwy panie! czasem i małego robaka posłuchać nie wadzi.
— A, co tam? — spytał Belina.
— Tam — wskazując ręką w podwórze — tam, szepnął Sobek — jest źle.
Stary popatrzał, czekając objaśnienia.
— Tam, bardzo gwarzą i mruczą — mówił Sobek. — Zwąchali się bodaj z temi, co za wałami