Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 024.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Rzepiec był człek mały, czerwonego zarostu plamistéj twarzy, oczu bladych, nie młody, straszny jakiś, jak węże pstre, co najgorszy jad mają. Gdy mu się na złość zbierało, jak dziki zwierz językiem po wargach wodził, niby się na pastwę oblizując. Znudziło go widać sąsiedztwo.
— Zkąd ty? — zapytał Sobka.
Nic nie mówiąc, bartnik w stronę lasów pokazał ręką.
— Co za jeden?
— Bartnik.
— Pański? dworak?
— Jaki pański? — począł Sobek — u mnie panem las był.
Umyślnie więcéj nie mówił, żeby się z chęcią wybadania nie wydać. — Znowu stękali i patrzali na lasy, aż nierychło ozwał się Sobek do Rzepca.
— Słyszysz? hę! długo to tego będzie?
Rudy ramionami ruszył.
— Za co my tu głodem mrzemy?
— Za co? jaki ciekawy — odparł Rzepiec — bośmy głupi.
Zamilkł odwracając się i oba milczeli znowu. Dnia pierwszego na tém się skończyło — znajomość była zawarta. Nazajutrz stanął Sobek u ostrokołu znowu, zobaczywszy go Rzepiec, jakby plugawe zwierzę napotkał, popatrzał groźno, plunął i odsunął się precz. Nie zagadał już ni słowa.