Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 028.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

i na cztéry strony świata zwolna żegnać począł, jakby tą potęgą złego ducha od grodu odganiał.
Białą tę postać wyniesioną wysoko i czarny krzyż, musieli postrzedz ci, co bliżéj wałów się posunęli, widzieli ręce podniesione i ruchy ich, poznali że duchowny to był, który w imię Boga chrześcian — jak oni zwali — czary czynił.
Czarów tych i cudów obawiali się poganie.
Przodowników, na widok ten, strach ogarnął mimowolny, poczęli cofać swe konie i w tył się zawracać, a choć pierzchnąć im wstyd było — na miejscu ustać nie mogli. Jakby przed znamieniem krzyża cofać się byli zmuszeni, poczęli zjeżdżać niżéj i wkrótce zniknęli w tłum się wmięszawszy.
Słońce już było zaszło, cień lasów okrywał dolinę, ostatnie promienie na podniesionym kopcu jeszcze tylko, blado go ozłacając, świeciły. Mrok okrywał wijące się u podnóża jego gromady. — Część ich zaraz do lasu po łom i gałęzie poszła, słychać było siekiery, potém zabłysły po jednemu rozpalające się ogniska mnogie. Dymy ich przyciśnięte wilgotném powietrzem wieczorném, gęste, gryzące, rozwlokły się ponad rzeczką i łąką całą, otoczyły gródek, legły jak zasłona na tym obrazie groźnym, kryjąc go oczom oblężonych. — W dali już mało co rozróżnić było można, czerwone tylko płomyki ognisk migały gdzie-nie-gdzie i czarne przesuwające się przed niemi postacie.