Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 036.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się rzuciły. — Rąk było mało, ludzi skąpo, a lud w podwórcu strzeżony być musiał i pod dozorem ledwie na małe kupki go rozbijając, do noszenia ciężarów użyć było można.
Widok tych przygotowań nową obudził trwogę, spojrzano po sobie w milczeniu tylko.
Gdy na wałach żwawo się uwijali wszyscy, O. Gedeon o wschodzie słońca, wedle zwyczaju wyszedł ze mszą świętą przed ołtarz na pomoście. Wytoczyły się niewiasty wszystkie, dzieci i starcy, klękając na modlitwę. — Rycerstwo ledwie się przeżegnawszy, musiało zbroje wdziać i stanąć przy ostrokołach.
Gdy mgły nieco opadły, u wrót zjawiła się gromadka jezdnych, wśród których Sobek poznał i pokazał Rzepca i Wiechana. — Nie potrzeba ich już było szukać po horodyszczu. Zbiegli wskazywali rękami na kopiec, opowiadając dowódzcom, kędy i jak trzeba było gródka dobywać.
Napastnicy jakoś się nie spieszyli z rozpoczęciem szturmu, czy na kogo czekali, czy im pilno nie było, powoli rozbili przygotowania. — Chcieli może ze wszech stron razem, gdy hać gotową będzie — uderzyć. — Do południa strzały nie było puścić do kogo... Zdawało się niektórym, że na noc czekali i z pomocą zbiegów coś przedsiebrać chcieli, gdy ciemności zapadną.
Horodyszcze całe teraz wyglądało inaczéj. — Dopóki niebezpieczeństwo nie było tak blizkie,