Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 037.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

ludzie czas mieli spocząć i poswarzyć się, podrażnić z sobą, słowami się nieraz zetrzeć; a powaga Beliny tylko powstrzymywała ich, że na siebie mieczów nie dobyli. Teraz wszystko się to zapomniało, wróciło braterstwo i zgoda, męztwo się obudziło w tych, co leżąc, byli zgnuśnieli. — Czuli, że nadludzkich prawie sił było potrzeba, aby się temu rojowi napastników opierać, przeciągnąć walkę i może doczekać, niepewnéj odsieczy. —
Na niéj była nadzieja jedyna. Gdyby się odsiecz spóźniła, zmorzeni głodem, wysileni czuwaniem, znękani walką, obrońcy horodyszcza upaść by musieli. Ani ludzie, ni ostrokoły nie wytrzymałyby nacisku.
Dzień ten zszedł na czatach i drażnieniu się wzajemném. Kupki to się przybliżały, to odchodziły, snuły i przeciągały, stawały miotając odgróżki, wyśmiewając się, wyzywając. Zaledwie znużone rycerstwo padło na pomosty spocząć, gdy jedni odciągnęli, wnet następowała nowa gromada z krzykami i łajaniem. Jechali jezdni, wlekli się piesi, podglądając, przypatrując się, podkradając...
Jezdni na strzał stawali, tak, aby głosy ich słychać było, i wywoływali po nazwiskach zamkniętych na horodyszczu...
— Belino! stary wilku — a wyłaź z jamy! — Belina! hej!