Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 039.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

świstać, a z proc ciskano kamienie. Kilku śmielszych ugodzono, ale w końcu cofnęli się z łajaniem i krzykiem...
Dnia tego więcéj się na nic nie zebrali — czekali na coś... Wszebor myślał, że się Masława spodziewano.
Na błocie pomost wyciągał się coraz ku okopom przybliżając, rachowano patrząc, że ledwie trzeciego dnia hacie i mosty będą gotowe.
Noc zapadła wśród téj niepewności i oczekiwania stokroć gorszego od samego boju i niebezpieczeństwa; bo nic tak nie wycieńcza i nie nuży, jak groza wisząca nad karkiem, któréj spadnięcia ciągle się spodziewać trzeba.
Nazajutrz zmieniła się pogoda, miasto mgły nadszedł deszcz chłodny, wiatr zadął silny, lasy szumiały od północy, jakby wtórowały wrzawie oblegających. Zdala widać było gnące się drzew wierzchołki i obłamywane gałęzie, z ognisk dym rozbiegał się po dolinie z iskrami. Niektóre z nich wiatr i deszcz pogasiły. Gromady się nie ruszały jeszcze, a nad haciami pracowano.
W południe dopiéro od lasów krzyki się rozległy głośne i poszły echem po całym obozie. — Ludzie wstawali co żywo, szykując się oddziałami.
Z lasu pokazał się wysuwający orszak jezdnych, przed którym na żerdzi czerwoną niesiono chorągiew. Ubiorów ani twarzy rozeznać jeszcze nie było można, jechali szybko, przerznęli się przez