Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 041.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się potém i o kilkoro stajania wskazał naprzeciw wrót miejsce, gdzie chciał mieć obóz rozbity.
Nadciągały wozy pańskie i reszta dworu. — Z horodyszcza widać było, jak wbijano koły do rozwinięcia namiotu, doły kopano dla ognisk, wiązano konie i przysposabiano się do spoczynku.
Wnet miejsce to pańskie, ciekawa czerń, rozmaicie pouzbrajana, otaczać zaczęła; przychodziła starszyzna z pokłonami, zdejmowano z wozów beczki, pojono gości... Gwar wesoły dochodził do wałów, zwiększając się i rosnąc.
Na ten obraz zapadł mrok wieczora, ostatniego może, co miał śmiertelną walkę poprzedzać.
Wkrótce rozpocząć się ona musiała.
Belina spodziewał się nawet zamachu jakiegoś w nocy, ognie na wałach rozniecić kazał, ludzi tylko połowie dał spoczywać, resztę na czatach postawił.
Nie myślano już téj nocy o oszczędności, na horodyszczu też odbito z piwem beczki, mięsa uwarzono podostatkiem. — Do izby na dole wniesiono kadkę miodu, aby ludzi pokrzepić i odżywić.
A na wyżkach nikt nie prządł dnia tego, nikt nie śpiewał. Szeptały dziewczęta, płakały starsze niewiasty, modliły się cicho niektóre. Jedna to druga wymykały się z izby, aby coś zobaczyć, coś usłyszeć, i z tego zamięszania korzystając, słówko przemówić do kogo. Nawet Kasia wysunęła się parę razy ze Zdaną, popatrzały tuląc się do siebie