Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 042.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

w dół, spojrzały ku okopom. — Ani Tomka ani Mszczuja widać nie było. — Tęskno szeptały coś z sobą, rączętami opasawszy się wzajem i główki schyliwszy ku sobie. — Słuchały dalekiego szmeru, rozeznając w nim głosy.
— Słyszysz! to głos mego brata! — a! jabym go wśród tysiąca poznała!
Kasia główką potakiwała, choć się jéj wstyd przyznać było, że ona pierwsza przed siostrą nawet, wołanie to poznała i powitała je twarzy rumieńcem.
— A to? słuchaj no! — szepnęła cicho odwzajemniając się — przysięgłabym, że to głos Mszczuja Doliwy.
Zdana potrzęsła głową niby niedowierzająco.
— Co mi tam Mszczuj! — rzekła roztargniona.
— O! nie prawda! Tyś pierwéj głos jego niż Tomka posłyszała!
Zdana nie zawsze przyznawała się do tego, że się do niej Doliwa uśmiechał, ona jemu. Tego dnia jakoś mu nie wierzyła, trochę nań była gniewną. — Mszczuj był na straży. Przez cały dzień nie szukał jéj i nie spotkał, od wczora jakby jéj znać nie chciał, ona téż wiedzieć o nim niby nie chciała.
— E! Mszczuj! odezwała się — czy to tam myśleć o tém. Miły Boże! Co to stanie się z nami! Ci chłopi, ta czerń straszna.