Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 051.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Oba czasu pokoju, w bczczynném życiu swarliwi i niespokojni, duchy gorące, skore do kłótni i zwady — tu byli w miejscu czynni, niezmordowani, a choć już z nich krew ciekła obficie, choć strzały w nich tkwiły jak kolce na jeżach, kamienie natłukły sińców i guzów, żaden z nich nie jęknął i obwiązać się nie poszedł. Każdy pocisk jeszcze ich czynił zapalczywszemi. Siła się w nich dwoiła, dźwigali ciężary, jakichby pospolitego czasu żaden z nich nie poruszył, nie czuli znużenia, śmieli się uradowani niemal. Belina patrząc na nich drżał szczęśliwy, a Mszczuja wśród boju wpół chwyciwszy w głowę go pocałował. Kupa ludzi, która z téj strony się dobywała, w dość niebezpieczném była położeniu. Choć liczna i ciągłym zwiększająca się napływem, szła ona przez jednę hać wązką, od reszty gromad odcięta będąc z obu stron płynącą rzeczką. Wszebor rozpatrzywszy się tu, zbiegł z wałów do Beliny.
— Ojcze — zawołał — ulituj się, daj mi ludzi garsteczkę! dużo nie trzeba! Ale daj! Puśćcie mnie jaką dziurą na ten motłoch, ja go w błocie wytopię...
— Gdzie? co? — odezwał się Belina.
— Spojrzyjcież, hać wązka. Oni się nie spodziewają, by ich kto zaskoczył. Wpadniemy na nich, ujdą. Nie zbrojne to i nie rycerskie, od cepa i brony. Hukniem to się rozproszy...