Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 052.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Belina bronił się, ręce podnosząc.
— Poszlibyście na zgubę! Was szkoda.
— Wrócimy cało, mój ojcze — puść, bo nie wytrzymam, sam się rzucę na gromadę! — wołał Wszebor.
Szalone to było przedsięwzięcie. W kilkunastu, bo więcéj oddzielić nie było można, napaść na kilkuset, zdawało się niepodobieństwem. Lecz tłum ten spędzony pod horodyszcze, prawie bezbronny, w koszulach i siermięgach, z pałkami i kijmi, bo połowa toporów nawet nie miała, nie mógł się mierzyć ze zbrojnemi. Wszebor ręczył, klął się, przysięgał, że tę czerń przegoni, byle mu kilkunastu zbrojnych dano.
Spędzić ztąd oblegających, było wielkiéj wagi, gdyż jednę stronę mając wolną, z innych się silniéj było można opierać.
Belina lękał się, wahał, zezwolić nie chciał długo. Samo wypuszczenie nie było łatwém.
Wnijście główne na horodyszcze znajdowało się z przeciwnéj strony, od rzeczki była tylko furta mała, zabita i zasypana dawno, tak, że jéj wśród ostrokołów rozpoznać było trudno. Tę trzeba było otworzyć, narażając się na to, że wrazie niepowodzenia, zgraja się przez nią na horodyszcze najłatwiéj mogła dostać.
Stary bronił się, niepozwalał, na horodyszczu gotów był walczyć do upadłego, na niebezpieczne próby nie chciał się puszczać, ni siebie ważyć ni