Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 053.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

drugich. Lecz z Wszeborem trudno było, gdy się zapalił, zmógł starca nadzwyczajną gwałtownością, napaścią, uleganiem, przymusem niemal do zezwolenia.
Gdy Belina głową dał znak zgody, Wszebor poleciał jak szalony, na wołanie jego, co było gorętszego zbiegło się natychmiast.
— Pójdziemy szczęścia probować!
W téj ciasnocie bić się stojąc nikomu nie smakowało, Wszeborowa myśl wycieczki pozawracała głowy. Napastnicy wcale się ztąd nie mogli spodziewać napaści.
Zaczęto furtę odwalać, ziemię odkopywać, a nim się to stało, gromadka Wszeborowych już do wyskoczenia była gotową...
— Mieczów tu nie trzeba — toporów i oszczepów jak na dzika! wołał dowódzca.
Chwyciwszy więc topory i oszczepy, cali pookrywani pancerzami, kilku z tarczami, czekali tylko, by się na wrzeciądzach wrota podniosły.
Ciżba, co się na wał cisnęła, nie spodziała się wycieczki, gdy furta się rozwarła, myśleli, że zdradą ją otwarto i lud chciał się łączyć z niemi... Cofnęli się niepewni... W téj chwili Wszebor z towarzyszami na wahających się padł, prąc ich i rąbiąc... Z ostrokołów dopomagano...
Na dany znak puszczono kłody ogromne, na bliższych poczęto lać wrzątek, cofnęli się. Wszebor już nacierał z wrzaskiem, z krzykiem, bo