Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 055.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

no było horodyszcze, że się dzielniéj z innych stron bronić mogło. Belina widząc, że przynajmniéj do jutra jeden bok mieć będzie wolny, małoco ludzi tu zostawiwszy, resztę pchnął tam, gdzie główne siły Masława zgromadzone były.
Lik ich ogromny wrzawę przerażającą powiększał, ale w rzeczy nie pomagał wiele. Znaczniejsza część przystępu nie mając, stała, wrzeszcząc w dolinie, cisnęła swoich, rzucała z proc kamieniami, które często własnym towarzyszom na głowy spadały, a przybliżyć się nie mogła. Okopy całe już były niemal trupami i rannymi zawalone. Kłody niektóre na wpół ludzi przygniotłszy, trzymały ich do ziemi przybitych, nie mogących się ani wyrwać ni skonać. Po ich ciałach, po trupach drapali się drudzy nie tak natarczywie i śmiało, bo z ostrokołów grad się sypał na głowy, strumienie wrzątku oblewały, smołą zażegniętą w garnkach ciskano na tych, co się bliżéj dobili.
W téj walce zajadłéj przeszło południe. Masław, który spodziewał się wszystko w parę godzin dokończyć, wściekał się, widząc zajadłą obronę, która tyle ludzi kosztowała, a pozostałym odebrała odwagę. Coraz się sam ze swoimi przybliżał, podjeżdżał, wybrał wreszcie najsprawniejszych, aby pod główne wrota podpadłszy, podpalili je i rąbali.