Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 061.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pozostała. Dzień, dwa takiéj napaści gromadnéj odcinaćby się zdołali oblężeni; nic ich nie mogło ocalić, jeżeliby osada dłużéj trwała... Widzieli to wszyscy, choć nikt o tém mówić głośno nie śmiał, by drugim nie psuć serca i nie zwiększać trwogi. Ukradkiem starsi szli pod ołtarz, do spowiedzi i gotowali się na śmierć.
Przeczucie końca, a postanowienie bronienia się do ostatka, uroczystą powagą oblekało tę garstkę ludzi, co się do skonu gotując, uśmiechali, nie okazując trwogi po sobie.
Gwarzono o rzeczach obojętnych, aby o tém, to w myśli było nie wspomnieć. Rodzina, żony, dzieci, ojcowizny spustoszone, wszystko co rzucić mieli na wieki, stawało w oczach téj godziny ostatniéj, a oczom męzkim łzy uronić nie było wolno...
Łagodnie podżartowywali z siebie, pokazując sobie wzajem rany i opowiadając dnia tego dzieje... Oczyma tylko potajemnie mówili sobie, jak rzymscy gladyatorowie.
— Na śmierć przeznaczeni jesteśmy.
Przez całą noc izba się nie zamykała, wchodzili jedni, wysuwali się drudzy nasłuchując; ledwie przysiadł lub przyległ który. Większa część przychodziła milcząca posępnie, poobwiązywana, krwawa; jeden przy drugim szukał miejsca na słomie, by rozprostować skurczone członki...