Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 066.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

obłoków nawet na niém dojrzéć nie było można, tylko w dali łuną odbijały się na nich czerwone dymy, to rożarzając się, to gasnąc...
Belina stał na grodzisku swych ojców i myślał. Jutro będzie stosem popiołów, a my legniem może jak te trupy!
Na wyżkach z niewiast żadna kłaść się do snu nie chciała, lękały się nocnego napadu. Palił się ogień ciągle żywiony, siedziały wszystkie dokoła, po ławach, na ziemi, żadna nawet do ręki nie wzięła kądzieli. Nie chodziły palce, drżały dłonie, stały tęskne kądziołki pospierane po kątach, dziewczęta z pozakładanemi rękami dumały. Śpiew na usta nie przychodził.
Rzadko która szeptem się do drugiéj odezwała cichym. Stara Spytkowa, któréj usta mało odpoczywały, narzekaniami ciągłemi trapiła swe towarzyszki.
— O! żebym ja to była przeczuwała — stękała biedna — żebym ja była wiedziała, co mnie czeka w tym waszym nieszczęśliwym kraju, nigdybym z Rusi uprowadzić się nie dała. Miałam Kniaziowskie, Bojarów, Starostów swaty, w murowanym grodzie, bezpieczna, wielu bym dożyła, czy w Kijowie złotym, czy w Połocku, czy w Nowogrodzie, choć tych nowogrodzian cieślami wszystkich przezywają! A tu! tu! — Ruszyła ramionami.
— Za grzéchy mi tu żyć przyszło!