Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 068.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Suche chruściane szop ściany, słoma i siano pod niemi, gorzały jak jeden stos płomieniem ogromnym. Połowa rąk rzuciła się gasić ogień, druga musiała bronić ostrokołów, ku którym cisnęli się napastnicy.
Zdało się, że nadeszła chwila ostatnia, zostało do wyboru, albo ginąć w płomieniach, lub z rąk dziczy. Sam Belina z garścią swoich pobiegł w ogień, nie straciwszy męztwa, Tomko z Doliwami na wały.
Zawrzało znowu istném piekłem... Trzask padających budowli wtórował okrzykom dzikim...
Lecz jak gdyby Bóg litościwy w pomoc chciał przyjść nieszczęśliwym, których rozpaczliwe jęki wznosiły się ku niebu, nagle puścił się deszcz rzęsisty, ulewny, który dopomógł do ugaszenia pożaru, więcéj niż ludzie, co go zalewali i rozrywali. Na ostrokołach broniono się ostatkiém kamieni i drzewa, w końcu z pożaru chwytając rozżarzone głownie i ciskając je na oblegających.
Ci spostrzegłszy, że ogień, na którego pomoc rachowali, przygasał, omyleni w nadziejach, zwolna ustępować i chronić się zaczęli od nawalnicy. Z nieba lało owym deszczem łaski i cudu: jakby go modlitwa ojca Gedeona sprowadziła.
Niewiasty biedne, nierychło po tym postrachu przyszły do siebie. Kilka z nich jak nieżywe z przerażenia popadały. Spytkowę zanieść musiano na jéj łoże, inne cucić i trzeźwić wodą.