Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 071.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pańskim, w którym tu przybył dnia pierwszego, wyjechał z drużyną w dolinę. Przejeżdżał od gromady do gromady, jakby je opatrywał i ustawiał.
Tłum ten wczoraj wrzawliwy i zuchwały, milczący był jakiś i zaprzątnięty. Nikogo nie zostawiono przy horodyszczu, tak, że załoga mogła znużona pokładłszy się za ostrokołami, spocząć bezpieczniéj, dopókiby znów do walki powołaną nie była.
Czasu tego użył stary dowódca, nakazując z rozebranéj szopy, z niedogorzałych stajen znosić kłody na górę i przysposabiać się do odparcia nowéj napaści.
Trochę swobodniéj oddychali wszyscy. Niewiastom, jak to zwykle trwoga i wesele, smutek i uśmiechy łatwo i prędko po sobie przychodzą, wróciła zaraz nadzieja i umysł swobodniejszy.
Tomek miał czas pójść do matki i Zdany, a że Spytkowa po nocnym przestrachu nie ozdrowiawszy jeszcze, leżała, a Kasia w pierwszéj izbie była z siostrą jego, mógł się i do niéj przybliżyć. Blada jego twarz, ślady krwi od ran, obudziły w dziewczęciu uczucie, które się śmiałem objawiło wejrzeniem.
— O! — śmiała się Zdana — ktoby temu uwierzył, że ta słaba Kasia wczoraj się do siekiery brała i ledwie ją było można utrzymać!