Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 076.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zrozumiały dochodził niekiedy z wiatru szumem; ozwał się róg wojenny i umilkł.
Tłumy się jednak nie rozchodziły. Obozowisko wróciło po nad rzeczkę, oparło o las jedną stroną i tak się na coś oczekiwać zdawało. Myślano, że na posiłki nowe. Lecz do zdobywania horodyszcza nie były one potrzebne, mieli nań siły aż nadto wystarczające.
Poturga nawet, co wczoraj w cud Boży nie wierzył i Bogu mocy poratowania oblężonych zaprzeczał, stał zamyślony, sam nie wiedząc co miał trzymać. Przepowiednia wczorajsza ojca Gedeona przychodziła mu na myśl jak groźba i mrówie po nim przebiegało.
— Teraz to — zawołał mimowolnie Belina — zdałby się ów zachwalany Sobek Spytkowéj.
Bartnik, który pod ścianą stał na uboczu, uśmiechnął się i nizko pokłonił.
— Niechno się trochę zmierzchnie — rzekł szepleniąc — jeżeli się nic nie odmieni, to się spuszczę z wałów i powlokę.
Nie zmieniło się nic do wieczora, krzątanie się, ruch, ciągle trwały na dolinie, a nawet powiększały. O mroku, szybko idący oddział nowy z lasu się wysunął, witany krzykami i z Masławowémi kupami się połączył.
Ci co ludzi umieli poznawać po odzieży i broni, wołali, że to byli Prusacy. Wszebor téż potwier-