Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 086.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na koń! — rozległo się z końca w koniec horodyszcza.
Co żyło, biegło, skakało z pomostów, rwało się do szop po konie, bo od rana wszyscy mieli na sobie kaftany i zbroje.
Z końmi uwinęli się raźno, nie bardzo je strojąc, nie było na to czasu — lada kawał sukna i uzda starczyła.
Belina, który na to patrzał, nie mówił nic, więc jakby pozwalał — oprzeć się nie mógł, serce mu téż biło ku swoim. Tomko, syn jego, przyłączył się do wycieczki; odbito co najrychléj wrota i ledwie staremu udało się cząstkę jakąś ochotników powstrzymać, aby horodyszcze nie opustoszało.
Masławów oddział zwarłszy się w dolinie z polskiém rycerstwem, tyłem był zwrócony do horodyszcza, nie spodział się téż pewnie wycieczki, i dopiero gdy nad karkami jego tentent się dał słyszeć i okrzyki, część jego się zwróciła. — Postrzegli, że nieprzyjaciela, choć nielicznego, mieli z drugiéj strony.
Wszebor, Mszczuj i ich towarzysze wpadli na tylne szeregi, nim się ku nim czas obrócić miały. Masław wzięty między dwa żelaza, nie uszedł z placu, trzymał się uparcie, odcinał wściekle.
Widać go było z zakrwawionym mieczem, z rozpaloną twarzą, biegającego od jednéj do drugiéj gromadki swoich, gdzie ludzie słabli i po-