Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 089.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

W dolinie widać już tylko było uchodzących konno i pieszo, pojedynczo i garściami, pogonie i rozpaczliwe starcia, w których Masławowi żołnierze padali. Niektórzy z uciekających, ranni, zsuwali się z koni na ziemię, inni wieszali im na szyjach, niektórzy pieszo uchodzili krwią brocząc, przyklękając co kroku, podnosząc się, czołgając, póki nie padli twarzą o ziemię raz ostatni.
Masław z temi, co go jeszcze otaczali, przebił się z pośrodka rycerstwa, ogromnym głosem rozpaczy i gniewu pełnym nawołując ku sobie, nakazując trąbić w rogi i gromadzić rozpierzchłych. Udało mu się niedobitki pościągać...
Jeszcze raz uderzyli na zwycięzców, których liczba tak była stosunkowo nie wielka, iż mazur mógł się jeszcze na nią pokusić. Ostatni ten wysiłek nie trwał długo, świeży oddział z horodyszcza z dawnemi zarazem bojownikami, z taką zapalczywością rzucił się na mazurów, iż kupka ta rozsypała się i pierzchnęła... Widać było, jak Masław sam konia w tył zerwał, zawrócił, puścił się ku lasom, a na ten znak odwrotu, co żyło jeszcze, poczęło uchodzić, miotając przekleństwa i groźby.
Odbiegłszy stai kilkoro, kneź zatrzymał się na pagórku i podniósł miecz krwawy.
— Nie zostanie z was ni nogi! — krzyczał — zaleję was, zasypię — nie daruję życiem nikogo. Wrócę ja do was! znajdę ja was! Z niemcy waszemi razem i z psami wisieć będziecie na jednéj gałęzi!