Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 099.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dem wychodziły ocalone gromady, ludzie wybledli, niewiasty odarte, dzieci wychudłe, wyciągając ręce, zbawcę w nim witali.
Serca zwątpiałe nabierały męztwa... Po wiekach wielu, na kartach kronik odbrzmiewa ten okrzyk, którym cały kraj witał naówczas, jakby głosem jednym młodego króla.
— A witajże nam! witaj! miły hospodynie!
Pomimo tych wróżb, téj radości, która była przeczuciem lepszych dni, walczyć trzeba było o pokój, o oswobodzenie z nieprzyjacielem dziesięćkroć liczniejszym, niż była garstka wiernych co się do króla garnęła.
Gmin obawiający się pomsty, gotował do rozpaczliwéj obrony, Masław lękający się kary, musiał walczyć w życia obronie, bo dlań przebaczenia nie było. — Kaźmirz szedł w sprawie krzyża i chrześcijaństwa; Masław w imie konającego pogaństwa, spadku wieków, który lud bronił zajadle. Bój musiał być strasznym, śmiertelnym, bez przebaczenia i miłosierdzia.
Czuł to król spoglądając na pobojowisko trupem usłane, dla tego zwycięztwem cieszyć się nie śmiał, bo ono było zaledwie niepewnym zadatkiem przyszłości.
Zaczynano rozbijać namioty, Kaźmirz stał otoczony swojemi, rozglądając się po okolicy, gdy Belina, O. Gedeon, Lasota i inni posłowie z horodyszcza, z odkrytemi głowami przyszli do kolan