Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 114.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dziemy, i że od niego ratunku tylko spodziewać się możemy. — Czech co nas niszczył i wojował, z czasem i jemu stać się mógł groźnym. Pojechaliśmy więc na dwór Henryka, gdy inaczej być nie mogło.
Cesarz z razu ani przyjmować nas, ani słuchać nie chciał. — Precz nam iść kazano. — Musieliśmy cierpliwości zażyć. Odpędzeni z podwórców, szliśmy za murami, na pośmiewisko czeladzi, wyczekując zmiłowania Bożego.
Mijał nas Henryk Czarny nie jeden raz, spoglądając tylko, aż mu się widzieć tę gromadę upartą sprzykrzyło. W szczęśliwą jakąś godzinę cesarz w poczcie świeckich i duchownych panów na zamek powracał; pokłoniliśmy mu się, wedle obyczaju. Ujrzawszy nas, oczy zatrzymał długo, a w chwilę potém zawezwano, już do gospody powracających, abyśmy szli do niego.
Nimeśmy pokłoniwszy się, mówić poczęli, sam on odezwał się, iż napróżno doń przybywamy, gdyż dla nas i nie może i nie chce nic uczynić.
— Najmiłościwszy panie! — odparłem — mam nadzieję lepszą w Bogu i w miłości waszéj. — Kościół stracił kraj już nawrócony, cesarstwo téż nie zyskało na tém, że się Czesi wzmogli przewrotni, którzy się z posłuszeństwa jego chcą wyłamać. Nie wołająż o pomstę do Boga, jakby przez pogan zburzone przez nich kościoły, złupione skarby, zajechane bez prawa kraje?