Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 169.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zdarta i zwalana, pod nią czarne płócienne chusty, nogi bose, nawet sakwy nie miała na plecach. Szła podpierając się kijem bez drogi, bez myśli, jakby ją parła jakaś siła, zawsze w jedną stronę.
Stawała nad leżącą na drodze kłodą i przełaziła przez nią nie chcąc ominąć, przychodziła nad strumień i brnęła przez niego nie szukając kładki.
Coś ją wiodło, coś ciągnęło, ciągle tam, gdzieś, gdzie prowadziło serce. Tak przeszła puszcze, tak przebrnęła przez błota. Nocą kładła się na mokréj ziemi i spała snem kamiennym. Wilcy przychodzili, patrzali i nie tknąwszy jéj kryli się w lesie, patrzały na nią siedząc niedźwiedzie i wiodły oczyma gdy poszła, z gałęzi nad głową jéj żbik kociemi oczyma przyglądał się i nie ruszał. Na łące pasły się żubrów stada, popodnosiły głowy, prychnęły i pierzchły przed nią.
Głodna schylała się ku trawom, i żuła je w ustach; czasem dłonią zaczerpnęła wodę i kropel kilka połknęła. Szła tak już dni wiele, szła czując że coraz, coraz bliżéj było.
Las się rozstąpił, w dolinie dymią chaty, na wyżynie dwór stoi, ludzie się koło niego kręcą. Stara stanęła, na kiju się oparła i patrzéć zaczęła, wciągnęła w piersi powietrza... siadła.
Z nóg bosych krew ciekła, popatrzała na nie, nie czuła bólu. Wieczór nadchodził, do wsi było daleko jeszcze, a nie spieszno. Nie prędko się podniosła i poczęła iść znowu.