Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 174.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Precz mi, sobaki, od kniaziowskiego ciała! a won! — poczęła głosem ochrypłym. — Nie wiecie kto to jest! płocki kniaź! król! Masław! A taki mój syn! mój syn. Precz sobaki przeklęte, a won!
Wilcy się cofnęli, stara śmielsza była od nich w obronie tych zwłok drogich... Głowę tuliła na kolanach i mruczała do siebie.
— Tak mu skończyć było! tak! Wszystkiego kosztował, a chciało się więcéj! Jak był jeszcze dzieciną, rwał się tak za wszystkiem. Wrogi nie mogli, druhy powiesili. Ha! ha! wiedziałam że tak będzie.
Głową kołysać zaczęła i płakać. Spojrzała księżycowi oko w oko, jakby go o radę pytała.
— Nieprawda? wilkom go zjeść nie damy? matka wychowała, matka pochowała... A matkę kto pochowa?... Wilcy zjedzą! — rozśmiała się — na zdrowie!!
I głowę złożywszy na ziemi, wstała odgartując siwe włosy... Z kijem w ręku poszła wprost na wilki, pędząc je jak psy podwórzowe.
— Nie możecie poczekać? paskudne sobaki! — mówiła do nich. — Oddam wam kości moje za jego! Jego, nie.
Podniosła kij i wilki odstąpiwszy, opodal posiadały na ziemi. Popatrzała na księżyc z uśmiechem.
— Pomagaj! — zawołała.
Uklękła na ziemi przy trupie, na darninie, kościste ręce zatopiła w piasku, odrzuciła zeschłą