Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 183.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tylko żeby o tém nikt nie wiedział! — niespokojnie oglądając się, mówiła Spytkowa. — Toć to wiecie, że gdy mnie z Kasią w puszczy ratowali Doliwowie, tośmy obie myślały, że mąż mój nie żył. Byłam tak jak wdową. Caluteńką drogę do horodyszcza, Wszebor szedł przy moim koniu, a w oczy mi patrzał. — A jak patrzał, żebyście wiedzieli! — Zsadzając mnie z konia, ile razy za rękę wziął, to aż mnie rumieńce paliły, tak ściskał. On się nigdy w Kaśce nie kochał, ino we mnie. Chłopak zdrajca chciał się do mnie przybliżyć...
Hanna jakoś głową kiwała trochę niedowierzająco.
— Nawet późniéj moja Hanno — ciągnęła po cichu wdowa — do Kasi nigdy się nie skradał, a mnie to i wywoływał, i jak stanie na dole, bywało, a ja na wyżkach, jak pocznie rozmowę, jak wlepi oczy!! aż mi czasem wstyd było, gdyby młodéj dzieweczce.
No, cóż tu mówić więcéj! Teraz, kiedy taki uparty, a rozmiłowany, cóż robić moja Hanno, co robić, żeby się człek nie męczył, toćbym już poszła za niego.
Zdumiała się Belinowa, a Spytkowa do ucha jéj dodała.
— Niechby wasz sobie Kasię brał!
Matce, co kochała syna, rozradowało się stare oblicze, w milczeniu ręką ją objęła za szyję.