Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 189.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nas osłaniała.... Z pod stóp jéj pioruny leciały na niewiernych.
Kląkł O. Gedeon u ołtarza i pieśń zwycięzką na chwałę Bożą zanucił.
Ledwie się skończyło, otoczyli wszyscy Tomka, siostra mu się uwiesiła na szyi, matka głaskała go po głowie, a zdaleka kradzionym od ludzi wzrokiem Kasia coś mu mówiła, co on chyba jeden rozumiał.
I Spytkowa nigdy dlań tak czułą jak dziś nie była; a pytali wszyscy, obsiedli go do koła i słuchali, a nasłuchać się nie mogli...
Opowiadał od rana do nocy, zawsze było mało, a co się ruszyć chciał, wstrzymywano go — mów jeszcze.
Wieczorem dopiéro Zdana go sobie zabrała — wybiegła z nim w podwórze i rękami go objęła.
— A Mszczuj! — spytała cicho.
— Mszczuj! zdrów i bił się dobrze — odparł Tomko. — Nie wiem, gdzie on ją zdobył, i czy wolno, a godzi się, śle ci tu chustę jedwabną. — Jeśli jéj nie znalazł na zabitym mazurze, to kupił u Rusina.
Chustka była piękna, ale nie do niéj pewnie lice się Zdanie zarumieniło. — Szybko porwała ją i schowała, aby jéj ludzkie nie śmiało zobaczyć oko... Łzy stanęły na powiekach.
Tomko westchnął ciężko.
— Słuchaj Zdana! Wiem że się to nie godzi,