Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 195.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Jednego dnia nawet, wprost ją zagadnął, kiedy się wesela może spodziewać.
— Ho! ho! a toć po ojcu żałoba — odparła Spytkowa. — Czy to wam nie wiadomo. Wdowie, sierocie, to tam jeszcze uchodzi, choćby niedosiedziała do roku, niedziel sześciu, bo sobie sama rady nie da, a córce! to się nie godzi.
Nie było już co mówić. — Widząc go chmurnym, wdowa mu się uśmiechać i ząbki wyszczerzać zaczęła, a chichotała, zabawiała, aż wreście go do lepszéj myśli przywiodła. Śmieli się oboje.
Knuła się tym czasem zdrada okrutna, pod Wszeborem dołki kopano, on o Bożym świecie nie wiedział.
Co najgorsza, sama pono Spytkowa z wielkiéj miłości ku córce, która nagle się jéj czuć dała, albo do spisku należała, lub przez szpary nań patrzała. — Kto wie czy do poczciwéj téj zdrady i O. Gedeona nie wciągnięto, a Belinowie wszyscy się zmawiali.
Kasię porwać chciano.
O mil trzy od Olszowego horodyszcza, w głąb kraju, Belinowie mieli kawał ziemi, osadę i dworzec. — Cudem go nie spalono, zniszczono tylko co było, zabrano, co się wziąć dało.
Jeden ze starszyzny osadników, który tam czernią dowodził, napatrzył bodaj dwór dla siebie i po panach sam go wziąć miał nadzieję, dla tego pono go ocalił...