Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 197.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się dziwów nasłuchał. Przychodzili doń stękając ludzie, kłaniali aż do nóg, narzekali na nieszczęśliwe czasy, a szeptali jedni na drugich.
— Mutka to prawda że z tym motłochem chodził, grabieży ma pełną komorę, i Turga też nie lepszy... O, ci! a no ja cały czas domam rzepę surową jadł!
Drugi potém na pierwszego składał.
— Wszystkiemu winien Kisiel, a teraz przypadł do ziemi, i niewinnego udaje.
Nie pozywał Tomko nikogo, opatrzył, rozporządził i pojechał nazad do horodyszcza, nikomu się nie przyznając, oprócz ojca, kędy bywał.
Doliwowie siedzieli jeszcze, ciągle niby wyjeżdżać mieli, a odjechać im było nie sporo.
Mszczuj chciał mieć sobie zapewnioną Zdanę, Wszebor Kasię.
Bracia z sobą ni źle, ni dobrze nie byli. Gdy przyszli do izby wieczorem, spojrzał jeden na drugiego, ledwie który słówko jakie bąknął, ziewnęli i spać się kładli.
Jednego rana, nim powstawali jeszcze, tylko co się obudzili, w podwórcu słyszą krzyk srogi, zawodzenie okrutne, jakby kto umarł, lub konał. Wszebor się zerwał i ucha nastawił. Poznał że głos był niczyj inny tylko wdowy, Spytkowéj. Co prędzéj więc począł brać odzież na siebie i pobiegł w podwórze.