Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 198.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Mszczuj się jeszcze wyciągał i cale się nie spieszył.
Wśród podwórka stała Spytkowa, ubrana już bardzo strojno, jak była zwykła, z rączkami załamanemi, z chustą białą, jakby do ocierania łez naumyślnie przysposobioną i — płakała.
— Ratujcie mnie niebogę! Pomóżcie mi sierocie! Córkę moją, jedynaczkę mi porwano!... Kasia moja kochana! gdzie się ty dziewasz! o dolo ty moja, niedolo!
Dziwna była rzecz, że choć oczy chustką białą ocierała, jakoś łzy nie ciekły, a choć tak narzekała głośno, nikomu się w jéj straszną rozpacz wierzyć nie chciało.
Stał tuż Belina stary, Hanna i Zdana i czeladzi dużo i niewiasty wszystkie, na rękach popodpierane, z fartuchami w palcach, patrzali na nią wszyscy, nikt się jakoś nie ruszał.
Tomka jednego nie było.
Wszebor wpadł nagle jak burza.
— Co się wam stało? miłościwa pani, co się stało?
— A! co się stało? Nieszczęśliważ ja sierota, jedynaczkę moją, oko moje w głowie jedyne, Kasię mi ukradziono!
— Jak? gdzie? kto? kiedy? ztąd? od waszego boku? — zakrzyknął Doliwa. — Być że to może? o dniu białym?