Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 199.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic ja nie wiem, ni kto ni kiedy! nie wiem! Ot tak, znikła, wpadła jak w wodę! Nie ma mojéj pociechy! Kasiuni mojéj nie ma! o! ja matka nieszczęśliwa, sierota!
Zaczęła płakać Spytkowa i chustką oczy zakryła.
Wszebor w pierwszym zapale do szopy skoczył po konia, oczy mu się zaiskrzyły okrutnie.
— Zabiję — wołał! — Wiem ja kto to mógł uczynić! wiem. A no, biada mu! Dopędzę, zabiję! nie ujdzie mi z życiem, choćby się pod ziemię skrył, z pod ziemi go dobędę! nie ujdzie mi.
Aż w tém zmiarkowawszy iż sam jeden w pogoń się puścić nie może, nazad do izby się rzucił, po Mszczuja.
Mszczuj, choć drzwi stały otworem, i słyszał prawie wszystko, cale się nie spieszył, ledwie za jeden rękaw opończę wziąwszy, bose nogi z pod skóry dobywał.
— Wstawaj żywo! na koń! ze mną! narzeczoną mi porwano! w pogoń iść musiemy! gwałtownika zabić!
Mszczuj jak siedział na posłaniu, tak się ani ruszał, głowę podniósł do góry, wzrok skierował na brata, i patrzał nań, aż się wykrzyczy.
— A wiesz że ty kto ją porwał? — zapytał niedbale.
— Ty się jeszcze mnie pytasz? Ty! alboż to niewiadomo? Któż to mógł uczynić inny a nie Tomko? — krzyknął Wszebor.