Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 200.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— A no, może to i być — odparł brat spokojnie. Więc kiedy ci ją wzięto i poszła za nim, nic nie krzyknąwszy, po dobréj woli, czyś ty oszalał rozbijać się za nią? A co ci po niéj? Ludzie ci w oczy będą świecili, żeś ją wziął po drugim, co tobie niedogryzki swoje zostawił!
— Ubiję gwałtownika! ubiję! — zaryczał Wszebor. Krew zmaże mój srom...
— Ubijesz go za to że on tobie życie ocalił? — zawołał Mszczuj. — Hę? czy twoje życie i lada dziewczyny nie warto?
Śmiał się Mszczuj obojętnie, z cudzéj biedy dobrze mu się śmiać było. W tém do drzwi otwartych przypadła Spytkowa.
— W pogoń chcecie iść za niemi! a! ja najnieszczęśliwsza! Jeszcze i was zabiją! nie puszczę! Zapamiętały człek, w obronie dziewczyny gotów siec i mordować. On was zabije! Ja nikogo w świecie nie mam, ino was jednego! Nie puszczę was! niech się co chce sobie dzieje!
Wyrazy te i zimna krew brata, ostudziły Wszebora. Padł na ławę z głową spuszczoną, klnąc tylko po cichu, a zębami zgrzytając i włosy targając na głowie. Pięści mu się ściskały, oczy wychodziły z powiek, pot gorący kroplami ściekał po czole, nogami bił o ziemię.
W pogoń nie pogonię, ale z tego domu precz musiemy jednéj godziny! Zdrada mnie tu spotkała nie gościna. Znać ich nie chcę! Mszczuj, wstawaj,