Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 201.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

na koń, jedziemy! Spać nie będę pod tym dachem, chleba z niemi nie rozłamię.
— A jedź — odparł Mszczuj — ino mnie daj pokój, ja nie pojadę bo nie mogę, koń mi wczoraj zakulał wszetecznie, i ochoty nie mam. Czego ja się będę spieszył?
Spytkowa słuchała téj rozmowy, nie odstępując nieszczęśliwego, siadła nawet przy nim na ławie, jedném okiem płacząc jeszcze, a łagodnym głosem kojąc jego strapienie.
— Wyrzeknę się niewdzięcznego dziecka! — mówiła — na oczy jéj widzieć nie chcę! Ale co się stało to trudno odrobić! Kto wie gdzie oni już dziś są i ślub pewnie im dał ksiądz. Uspokójcie się, pogadajmy z sobą. Wy mnie tu tak nie możecie przecie porzucić, ja nieszczęśliwą zostałam sierotą, a kto mnie wesprze w wdowieństwie swém, jeśli nie wy?
Słysząc tak rozpoczętą rozmowę, Mszczuj opończę na się narzucił i wymknął się do kulawego konia, samych ich z sobą zostawując.
Siedzieli tam na téj ławie, bodaj ze dwie godziny, nikt im nie przeszkadzał. Stało na tém, że się Wszebor koniecznie z horodyszcza wybierał natychmiast, ale tylko za bramę... Daléj miał czekać na Spytkowę i razem z nią jechać do Ponieca.
Tak prosiła go pięknie, tak umiała i płakać i oczyma zawracać, i różne postawy przybierać, że się Wszebor dał pociągnąć.