Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 202.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Do Ponieca zdawało się, że jechać mogli bezpiecznie. — Sobek już po dwakroć był tam wysyłany na zwiady. — Zapewniał, że spokojniéj być nie mogło nigdy, jak było. — Ludzi się rozbiegło dużo, szkody się stały ogromne, ale i tam, jak w Borach, jak wszędzie, wszystko znowu do starego ładu wracało. — Wdowa chciała koniecznie obejmować majętność i gospodarzyć, w pomoc i na obronę ciągnąc z sobą Doliwę, aby jéj bracia Spytka z ojcowizny swéj nie wyrzucili.
Wmawiała w niego, że on tę opiekę przyjął na siebie najuroczyściéj, że nieboszczyk mu ją chciał powierzyć, a bodaj nawet przekazał.
W jaki sposób skłonić potrafiła utrapionego Wszebora, żeby jéj towarzyszył, to jej było tajemnicą, dosyć, że Doliwa przyrzekł.
Natychmiast z horodyszcza wyruszywszy za wrota, nikogo nie żegnając, namiot sobie kazał rozbić na łące i tam na wdowę do następnego ranka miał czekać.
Cały ten dzień Spytkowa się żegnała z Belinami, usta się jéj nie zamykały. Mówiła głośno, to na ucho jednéj, to po cichu drugiéj, ściskała wszystkie, płakała, śmiała się, wzdychała, modliła, spieszyła — a o Kasi prawie mowy nie było.
Nazajutrz rano w małym poczcie, który jéj dla bezpieczeństwa dodano, ruszyła Spytkowa w podróż do Ponieca, w towarzystwie swojego