Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 2 205.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszebor go za ramiona pochwycił i uścisnął milczący.
— Niech Bóg błogosławi! — rzekł krótko. — Chodź do domu. — Dawnoś o mnie zapomniał, a ja, ty wiesz, nie rad się kłaniam tym, co o mnie zapominają.
— I ja téż! — rzekł Mszczuj — bracie, jednéj krwi jesteśmy!
Oba się rozśmieli weseléj. Weszli do izby. — Kazał Wszebor miodu podać, choć młodego, bo stary wypiły gromady — ale mocnego. — Uderzyli w kubki.
Długo jakoś nie szła mowa.
— No — a cobyś ty powiedział — bąknął Wszebor — gdybym i ja się ożenił!
— Bracie miły! szczęścia bym życzył jako sobie samemu.
— No — to i życz! — rozśmiał się starszy. — Wiesz z kim się żenię? A no ze Spytkową! Nie unikniesz swojéj doli. — Wiedźma mnie opętała! Krasa i młodość prędko przechodzą! — Prawda wdowa, nie tak młoda, ale jeszcze dobrze się trzyma, a za serce mnie wzięła! Jak kto poczuje że go miłują, przez wdzięczność miłować musi! A baba się we mnie rozmiłowała srodze!
I rzekł Wszebor po chwili namysłu. —
— A cobyś ty rzekł, żeby się trzy weseliska razem odbyły??
— Toć nie można lepiej! — krzyknął Mszczuj