Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom II 171.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Tak skończył marzeniem słowiczej pieśni król ten czystego serca, prostego ducha, który ciężarowi panowania nad siły, nad państwem ogromnem, niezjednoczonem jeszcze, podołać się starał — i nie mógł. Męczennik biedny, dziecko puszcz, tęskniące za lasami, za swobodą, musiał być niewolnikiem obowiązku, skuty złotą obręczą, która czoło jego opasywała.
Śmierć tego człowieka, który królem już był tylko z imienia, jak grom pełen groźb rozległa się po osieroconym kraju.
Jeden biskup Zbigniew mógł teraz podołać ciężarowi bezkrólewia, a ten był w drodze do Bazylei.
Szczęściem i on i kanclerz Koniecpolski zatrzymali się byli w Poznaniu. Tejże nocy gońce biegli do królowej i do niego.
W Krakowie nic nie dozwalało nawet przeczuwać wieści, która miała spaść na wdowę, król opuścił ją zdrów zupełnie a wesół, bo całe swe życie spędziwszy w nieustannych podróżach po kraju, w drodze tylko czuł się swobodnym, a mógł małymi podarkami i ludzi i siebie cieszyć. Wiosna zapowiadała się piękna, królewicze ze swym mistrzem i dozorcą siedzieli nad książkami lub zabawiali się ochoczo w podworcach. Sonka cieszyła się nimi.
Nagle po mieście jakby drżenie przebiegło.