Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom II 177.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zbliżając śmiało, bo pewni byli dobrotliwego przyjęcia.
Nauczyciel królewiczów dowiadywał się o ich potrzeby. Jedni pokazywali podziurawione opończe, drudzy nogi bose, dobywające się z podartych chodaczków, innych twarze znędzniałe same powiadały, że ich nakarmić trzeba było...
Wyszła stara niewiasta z misą ogromną i łyżką garnuszki im napełniać, a że królewska kasza i kluski smaczne były, głodne dzieci cisnęły się z garnkami jedne przed drugiemi — a mnie! a mnie! — wołając.
Odzież sami królewicze z okna podawali tym, co jej potrzebowali.
Radość była niezmierna, okrzyki wesołe... a królewiczom też serce rosło, gdy się tak miłosierdzia uczyli, choć mieli je ze krwi ojca, i dla nich nie było szczęśliwszej godziny nad tę, gdy rozdawać mogli...
Już się rozchodzili pauprowie, podskakując i ciesząc z obłowu, a niektórzy po drodze garnuszki swe opróżniać zaczęli, królewicze wracali do nauki, a królowa Sonka weszła do swych komnat, których okna także na podworce patrzały, gdy postrzegła zamęt na nich jakiś niezwykły.
Ludzie się zbiegali, kilku konnych wjechało i opodal z koni zsiadłszy, rozpowiadali coś nadchodzącym... Czeladź podnosiła ręce i chwytała