Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Matka królów tom II 270.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

nikt nie okazywał nawet, iż widzi ich i słyszy. Odwracano oczy, śpiewy księży i głos organów tłumił ich wywoływania. Tylko w czasie przysięgi, którą powtarzał król za arcybiskupem, cisza dozwalała szyderskim śmiechom i odgróżkom Spytka rozchodzić się po kościele.
Duchowieństwo mogłoby się było domagać wyrzucenia precz tych ludzi, którzy spokoju domu bożego nie szanowali, lecz biskup Zbyszek wolał im dać bezkarnie znęcać się nad sobą i drugimi, wiedząc, że najstraszniejszym dla nich sędzią będzie ogół ludzi, których uczynili świadkami swego szału.
Tak się też stało. Spytek i Strasz nie znaleźli tu jednego człowieka, któryby ich warcholstwo usprawiedliwił. Rozstępowali się od nich wszyscy, jakby otrzeć o nich obawiali.
Raz wszedłszy do kościoła, gdy długi obrzęd koronacyjny przeciągnął się do samego wieczora, musieli pozostać do końca, znużeni i zasromani wreszcie. Spytek się upierał jeszcze na drodze, gdy król młody do zamku będzie powracał, zastąpić mu i krzyczeć, lecz Strasz był na pół omdlały, schrypły i w końcu on nawet widział, że szaleństwo ich, którem ludzie gardzili, nie mogło mieć skutku żadnego...
Ostatni śpiew kościelny skończył się prawie o mroku... Strasz i Spytek wyszli, a Mielsztyń-